Dar czy przekleństwo?

Kiedy już przyznałam się do naszej ciąży, mogę opowiedzieć Wam, jak ona przebiega w moim przypadku. Pomyślałam, że może być to dla kogoś interesujące, ponieważ każda ciąża jest inna i może warto wiedzieć czego można się spodziewać... Z tego miejsca pozdrawiam koleżankę, która jest również w ciąży i nie ma dosłownie żadnych objawów... (S. jeśli to czytasz to wiedz, że dalej Cię nienawidzę 😜💓)

Otóż w poprzednim poście (O drugiej kresce) napisałam o pierwszych objawach, które skłoniły mnie do zrobienia kolejnego testu, czyli typowe dla zbliżającego się okresu, tylko że zdwojoną siłą... Jednak jak w życiu bywa, każdy kolejny dzień stawał się większym wyzwaniem ;) Zanim dotarłam do lekarza na potwierdzenie ciąży, bóle brzucha i skurcze były tak silne, że ledwo funkcjonowałam, a do pracy przecież trzeba iść... Całe szczęście lekarz SMSami mówił mi co mam robić (taki lekarz to skarb). Podczas pierwszej wizyty dowiedziałam się, że ciąża jest zagrożona, a skurcze są wynikiem tego, że organizm chce się pozbyć "intruza". Chcąc nie chcą jeszcze tego samego dnia wylądowałam na zwolnieniu i rozpoczęło się moje wielkie leżakowanie.... Teoretycznie mogłam chodzić, jednak w praktyce ból był tak silny, że mąż musiał prowadzić mnie do toalety bo sama nie dawałam rady.


Większość z Was orientuje się zapewne, że w ciąży znacznie częściej pęcherz daje o sobie znać i chcąc nie chcąc wizyty w toalecie się częstsze... Pewnego dnia (ok. 8tc) postanowiłam się sama w nocy wybrać do toalety.. Od tak szalona wycieczka, a co tam, jestem dorosła i samodzielna!! Skończyło się na tym, że z bólu zemdlałam, ocknęłam się po jakimś czasie z opuchniętym nosem i sinym okiem. Niestety mąż mój spał, więc nie mógł mi pomóc wstać. Tak też przeleżakowałam jakiś czas w łazience, czekając na jakieś nadprzyrodzone siły... po tej sytuacji już tak nie cwaniakowałam ;)
Innymi dolegliwościami z jakimi się spotkałam (poza standardowymi, jak mdłości, wymioty, bóle głowy - 3-4 dniowe migreny czy bóle kręgosłupa w późniejszym czasie), okazało się, że mogą zdarzyć się krwotoki z nosa, ból brzucha podczas siedzenia oraz wieczne przeziębienie.
Z tymi chorobami nie przesadzam, policzyłam, że łącznie od początku ciąży miałam niespełna 5 tygodni łącznie wolnego od glutów, kaszelków itd.
Leki podtrzymujące ciąże brałam do 5 miesiąca, ale najważniejsze jest to, że się udało i nasza kruszyna wytrzymała to wszystko. W 6 mc usłyszałam, że szyjka zaczęła się skracać i jest ryzyko przedwczesnego porodu. W ten sposób wróciłam do leżakowania.

Jest jednak kwestia, która zaczęła mnie zastanawiać. Otóż w chwilach kryzysu, kiedy ból był nie do zniesienia, zastanawiałam się czy na pewno powinnam być matką skoro nie mogę wytrzymać ciążowych dolegliwości? Przecież macierzyństwo to misja, poświęcenie, a ja po zaledwie po kilku tygodniach/ miesiącach mam dość. Inne kobiety wytrzymują dzielnie to wszystko i nie skarżą się tak jak ja. Skoro dziecko było moim marzeniem, dlaczego jest mi tak ciężko, powinnam lepiej znosić wszystkie trudy. Tak... Później jednak zdałam sobie sprawę z tego, że niewiele ciężarnych musi znosić, aż takie trudy, więc może jednak nie będę najgorszą matką.

Wpis ten jak same pewnie to już stwierdziłyście/liście jest dość ponury, jednak chciałabym nim zwrócić uwagę osobom, które powtarzają, że ciąża to nie choroba. Więc mój apel brzmi następująco! Każda ciąża jest inna i nigdy nie wiesz, jak czuje się ta kobieta, którą oskarżasz o lenistwo. Dopóki sama nie zaszłam w ciążę byłam pewna, że popracuję przynajmniej do połowy, że będzie pięknie jak w czasopismach, i sama mówiłam "ciąża to nie choroba". Życie pokazało co innego, dlatego już nie oceniam, nie mądrzę się. I o to samo proszę wszystkich mających styczność z ciężarnymi. 💕

O drugiej kresce

"Po największej porażce przychodzi największy sukces"

Ta sentencja jest najlepszym podsumowaniem tego postu i mojego sukcesu! Jest 9 września 2018 roku, godz. 21:40, niedziela.. tego dnia faktycznie napisałam ten post. Opublikowałam go jednak z dużym opóźnieniem. Dlaczego? Ponieważ nikt jeszcze nie wie (poza moim mężem), co się wydarzyło!

Sierpień był pierwszym miesiącem leczenia u nowego lekarza po wcześniejszych nie udanych 4 latach leczenia, i coraz gorszych wynikach, stwierdziliśmy z mężem, że dajemy ostatnią szansę. Do końca roku będziemy się leczyć z tym lekarzem, jak nie wyjdzie to odpuszczamy i rozpoczynamy proces adopcyjny. Poziom rozczarowania i zmęczenia osiągnął stan krytyczny... Umówiliśmy się na wizytę 11 dc, aby sprawdzić wielkość jajeczka i ewentualnie wtedy zrobić zastrzyk. Okazało się, że zarówno pęcherzyk jest za mały, a i endometrium bardzo cienkie. Nie powiem smutno mi się zrobiło, ale już się przyzwyczaiłam do takich wyników. My się poddaliśmy, ale nie nasz lekarz! Przez następny tydzień, widzieliśmy się z p. dr 4 razy na monitoringu. W końcu usłyszałam magiczne "bardzo ładne endometrium i pęcherzyk w końcu urósł, jutro zastrzyk, a później proszę współżyć dużo i namiętnie... do bólu".
Mój mąż z radości powiedział "Panie doktorze, będę jadł dużo węglowodanów, żeby mieć siłę i zrobię wszystko co w mojej mocy" 😆😆

Ponieważ zastrzyk zawierał ganatropinę, z ciekawości zrobiłam test po 9 dniach, który wyszedł pozytywnie. Wiedziałam, że to efekt zastrzyku, więc nie robiłam sobie nadziei. W dniu spodziewanej miesiączki zrobiłam betę, aby wiedzieć czy mogę spokojnie odłożyć progesteron. Okazało się, że niestety mogę.. Wracając do domu, łzy same płynęły po policzkach, mimo że starałam się być twarda. Nie udało się, w domu zalała mnie fala rozpaczy. Cały wieczór płakałam w łóżku. Nawet nie wiem dlaczego, przecież miesiąc jak miesiąc. Może z nowym lekarzem obudziłam na nowo swoje nadzieje??
Wtedy przyszedł mój mąż i powiedział proste, ale cudowne słowa.
- To dopiero pierwszy miesiąc u tego lekarza i zobacz jak wyniki się poprawiły. Uda nam się, tylko musimy jeszcze trochę powalczyć.
Trudno było się z nim nie zgodzić. Podniosłam się. Teraz czekałam na okres i kolejną batalię.
Po kilku kolejnych dniach krwawienie się nie pojawiało, a moje samopoczucie leciało na łeb i szyję... Ból głowy nie dawał żyć, po 2 godzinach od wzięcia tabletki, ból wracał. Brzuch bolał niemiłosiernie, piersi nabrzmiały. Błagałam, żeby ten okres w końcu się pojawił. W końcu koleżanka powiedziała:
- dziwnie wyglądasz, zrób test jeszcze raz.
W domu po raz kolejny zrobiłam test, nie spodziewając się w ogóle niczego innego jak 1 kreski...
Kiedy podeszłam do niego, żeby go wyrzucić, zobaczyłam DRUGĄ KRESKĘ!!! Bladą, ale jednak drugą! Czy to możliwe? Jakim cudem?? Może mnie wzrok myli?... Rozpłakałam się.. długo płakałam ze szczęścia. Nie mogłam w to uwierzyć tak bardzo, że przez cały wieczór sprawdzałam co chwilę test, czy oby na pewno te kreski tam są? Czy są obie? W sumie minęły 2 tygodnie, a my dalej nie wierzymy we własne szczęście. Od tamtego czasu zrobiłam jeszcze z 5 testów, aby upewnić się czy w dalszym ciągu jestem w ciąży 😜😅

 W momencie kiedy byłam w największym kryzysie, zastanawiałam się czy to już już depresja czy może jeszcze tylko gorsze samopoczucie, los się odwrócił i dał nam szansę. Osiągnęliśmy sukces, którego się nie spodziewaliśmy. Jeżeli jesteście teraz w podobnej sytuacji, mam nadzieję, że i Wam szczęście poda rękę i spełnicie swoje marzenie.

Dzisiaj (w dniu publikacji postu) jestem w 35 tc, a nasza córeczka waży już 2500g. Najważniejsze, ze jest zdrowa i czekamy teraz z radością na Jej narodziny 💓💓😍

O kobiecości

Jak już pisałam w pierwszym poście, leczenie rozpoczęłam ponad 4 lata temu. Od tamtej pory sporo się zmieniło... Wyniki mimo leczenia, znacznie się pogorszyły, a nasze szanse na dziecko leciały na łeb, na szyję... To bolało, szczególnie, że wokół wszyscy znajomi są już dzieciaci.
W pewnym momencie zauważyłam, że lekarz sam już nie wie jak mnie leczyć. Po czy tak stwierdziłam? Co miesiąc miałam zmieniane leki, po których czułam się coraz gorzej.
Faszerowanie hormonami zawsze ma skutki uboczne. Poza fizycznymi dolegliwościami, wahania nastroju to codzienność.

Jednak nie to było najgorsze. Najgorszy był spadek poczucie własnej wartości. Przestałam czuć się kobieco. Dla osób, które nie mają takich problemów może wydawać się to śmieszne, dla mnie było niestety rzeczywistością...
Sam brak menstruacji powodował był sygnałem, że z moją kobiecością jest coś nie tak. Zaczęły pojawiać się nawet myśli, że mój mąż pewnie poszuka "lepszej", "bardziej kobiecej" partnerki.
Zabawne, ponieważ zawsze uważałam się za silną kobietę, która wie czego chce i nikt nie jest w stanie zburzyć mojej pewności siebie. Życie pokazało co innego. Oczywiście nie wyglądało to tak, że całe dnie siedziałam w domu i płakałam. Raczej gdzieś z tył głowy siedziały złe myśli. 

Jak sobie z tym radziłam?  Sama nie wiem... Na pewno pomogła wszelka aktywność, i nie chodzi mi tylko o ćwiczenia, chociaż one też były bardzo istotne! Dodatkowo dbałam o regularne spotkania z bliskimi mi osobami. Najlepsza okazała się koleżanka, która nie planuje mieć dzieci, więc i sama nie schodziła nigdy na ten temat (polecam!) 😉
Ważna kwestia to wszelkiego rodzaju pomoc niesiona innym, wtedy mimo wszystko czujemy się lepiej. Ja osobiście wybrałam wolontariat w schronisku. Pieski potrzebują naszej pomocy, a i dla nas jest to forma relaksu.
I ostatnia bardzo ważna kwestia! Polecam o dbanie o swój wygląd zewnętrzny. Nie chodzi mi o stanie się pustą lalką, dla której nowe ciuszki i tipsy są najważniejsze. Jednak wszyscy wiemy, że dobry wygląd pozytywnie wpływa na nasze samopoczucie.

Teraz kiedy już to wszystko sobie przepracowałam, wiem że jestem 100% kobietą, a na niektóre sprawy nie mam po prostu wpływu. No i jeszcze jedno, jestem najlepszą kobietą dla mojego męża 😉😎 I tego samego Wam wszystkim życzę! 😘

P.S. Dajcie znać, czy Wy również się borykacie z takimi trudnościami i jak sobie z nimi radzicie! 😊

O "złotych radach"

Każda osoba borykająca się z niepłodnością prędzej czy później zostanie zasypana "złotymi radami" przez swoją rodzinę czy znajomych. Tak też było i w moim przypadku. O części z nich pisałam już w poście "O znajomych", dlatego postaram się nie powtarzać, natomiast uważam, że jest to bardzo ważny temat.
Rozumiem, że większość "doradców" chce naszego dobra, a ich rady to wyłącznie chęć niesienia pomocy. W przeważającej części przynosi to niestety skutek jest odwrotny....
Najczęstszą radą, jaką każda/ każdy z nas słyszy, z pewnością jest magiczne "wyluzowanie się/ nie myślenie o dziecku". Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, jak wyluzowanie się poprawi wyniki moich hormonów. Jak dzięki nie myśleniu o dziecku, poziom progesteronu wzrośnie, a androsendion spadnie... Nie wiem, jakim cudem wyluzowanie przywróci mi owulacje, ale z chęcią się dowiem 😏  I chciałabym też poznać sposób, jak się wyluzować i nie myśleć o dziecku, skoro leki biorę na godzinę, sikam na godzinę i kocham się z mężem na godzinę. Całe życie mam podporządkowane pod leczenie. Wydaje mi się dość ciężkie, ale zapewne idealne mamusie mogą mi podpowiedzieć 😉
Moi drodzy, nie mam do Was żalu, ale tak jak ja się nie wpier... do Waszego życia, tak proszę abyście i Wy uszanowali moje i odpuścili sobie te rady.
Oczywiście być może są kobiety, które tak bardzo się skupiły na ciąży, że w końcu się jakoś zablokowały. Tego nie neguję... Ale nie wmawiajcie mi, że myślenie o dziecku psuje mi wyniki 😉😘

A co do innych złotych rad... Kiedyś zaczęłam się zastanawiać (na szczęście szybko wróciła po rozum do głowy 😉) czy może faktycznie się spięłam i to "blokuje" moją ciążę... Pamiętam, że zaczęłam przeglądać internet w poszukiwaniu rad, "Jak nie myśleć o dziecku"!! Tak, zrobiłam to... 😝
A oto co znalazłam! Otóż wszystkie "Niepłodki" powinnyśmy: wybrać się do fryzjera i/ lub kosmetyczki, pójść na spacer/ trening, umówić się na kawę ze znajomymi, pójść do kina... Trochę śmiszno, trochę straszno...Wszystkie te czynności wykonuje regularnie i jakimś cudem nie pomaga... Jak to możliwe???!!!😮😮 Czyżby złote rady nie działały???? 😥

Podsumowując, myślę że każdy z nas najlepiej wie co dla niego jest dobre. My niepłodni, nie potrzebujemy złotych rad... To czego potrzebujemy to spokoju. Więc drodzy "doradcy", cieszę się, że macie z pewnością cudowne dzieci, ale nie macie pojęcia o czy mówicie. Nie wiecie co czują osoby walczące z bezpłodnością, dlatego proszę Was... Nie musicie być ekspertami w każdej dziedzinie. Dajcie nam żyć...



O znajomych

Hoho, ten temat chodzi mi po głowie od dawna! Mam tyle przemyśleń, że nie wiem od czego zacząć.
Przy całej sympatii do niektórych znajomych, czasami mam ochotę ich rozszarpać! Wiem, że nikt absolutnie nie ma złych intencji, wręcz przeciwnie. Ale wiadomo... dobrymi intencjami, piekło...

Opowiem Wam o kilku sytuacjach, które pokazują, jak znajomi potrafią w imię miłości dobić i tak już leżącego człowieka ;)

Jakiś czas temu jedna z koleżanek zaszła w ciążę. Pogratulowałam, ale jako że było to czas kryzysu, postanowiłam przez jakiś czas nie spotykać się z tą osobą. Po jakimś czasie koleżanka ta poinformowała mnie o tym, że organizuje baby shower. Już pomijam, że nie jarają mnie tego typu eventy, to mój kryzys wziął górę. Powiedziałam, że nie przyjdę, ale złożę się na prezent...
W odpowiedzi usłyszałam, że jestem egoistką, nie potrafię cieszyć się szczęściem innych i wykręcam się jakąś wymyśloną niepłodnością... tak, bądź teraz człowieku wyrozumiały i ugryź się w język...
Chociaż muszę się zgodzić z jednym, tym że jestem egoistką. Tak, moje zdrowie psychiczne jest dla mnie ważne! Najważniejsze...

Kolejna sytuacja, a raczej sytuacje (ponieważ dość często się one powtarzają) to wciskanie mi na siłę kontaktu do swojego lekarza. Tym oto sposobem stałam się szczęśliwą posiadaczką kontaktu do internisty (zapewne witamina C leczy w 100% niepłodność 😉), dietetyka, wróżki i masy ginekologów, którzy raczej na oczy nie widzieli kobiety bezpłodnej... Jedyne pytanie, jakie nasuwa mi się to: Serio????

A teraz czas na deser! Ponieważ jesteśmy jakiś czas po ślubie, ja mimo, że piękna i młoda 😉 to ludzie z czystej sympatii pytają "kiedy dziecko". Jak powiem, że pracujemy nad tym z pewnymi problemami, zaczyna się opowiadanie historii innych znajomy... Może też się z tym spotkałyście/ liście?
Zaledwie miesiąc temu na jednej z imprez jedna z takich osób powiedziała, że wspólna znajoma jest w 3 miesiącu ciąży. Po czym dodała, że tak się cieszy, ponieważ tak długo się starali i walczyli z niepłodnością.. Nagle moje zainteresowanie wzrosło, więc pytam co się stało? i słyszę:
-Wiesz XY tak się nakręciła na dziecko, że się zablokowała, przez co zajść nie mogła. Trzy miesiące się starali i nic! Ale ja jej powiedziałam, żeby wyluzowała, tak zrobiła i od razu zaszła! Mówię Ci, ta bezpłodność teraz jakąś plagą!
SERIO!!!?????

Jeżeli czyta to któryś z moich znajomych bądź znajomy "dobra rada", to mimo całej mojej miłości do Was, muszę powiedzieć, GADACIE BZDURY! i lepiej, żebyście się nie wypowiadali, jeżeli nie macie pojęcia o czym mówicie!!! Tym oto apelem pragnę zakończyć niniejszy wpis 😈😈🙏

O rodzinie

Naszą rodzinę można podzielić na 2 grupy: tych co wiedzą i tych co nie wiedzą.
Szczerze to ostatnio się zdziwiłam tym, że tak mało osób nie wie... Byłam pewna, że nawet podczas zwykłej rozmowy przy kawie, ci co wiedzą powiedzą przez przypadek, tym co nie wiedzą... Ku mojemu zdziwieniu było zupełnie odwrotnie. Wie tylko garstka osób. Po stronie męża wie tylko jego siostra, i przyrzekła o tym nikomu nie mówić (ale o tym później).

Jak to wpływa na nasze relacje? W sumie nie wpływa... Co prawda odnoszę wrażenie, że siostry nie wiedzą jak się przy mnie zachować, kiedy rozmowa schodzi na temat dzieci, bądź któraś wypali z tekstem "oj będziesz miała swoje dzieci to zobaczysz..." Zabawny jest ich widok kiedy czekają na moją reakcję 😂 Na początku faktycznie było to dla mnie krępujące, ale z czasem każda ze stron wyluzowała. Najbardziej stresuje się moja mama. Co chwilę dzwoni się zapytać jak wyniki, jak wizyta u lekarza... Ciekawe, że nie pyta się "jak dzisiejszy seksik?!" 😂
Czego mi brakuje? Zrozumienia i nie wywierania nacisku. Kiedy powiedziałam, że zastanawiamy się nad adopcją usłyszałam od kilku osób, że nie powinniśmy o tym myśleć, że adopcja to najgorsze rozwiązanie. Szczerze zabolało mnie takie postawienie sprawy, ale nie zastanawiałam się nad tym dłużej, ponieważ nikt nie ma nic do gadania i nie może decydować o naszym życiu. To wyłącznie nasza decyzja.

Dlaczego reszta rodziny nie wie? W sumie to chyba nie czuję takiej potrzeby. Widząc jak reaguje otoczenie, odechciewa mi się czasami utrzymywać kontakty z kimkolwiek. Dlatego nie ma co psuć atmosfery w rodzinie.

Inaczej jest z rodziną ze strony męża. Niespełna rok temu dowiedzieliśmy się, że teściowa nabawiła się małego złośliwca, który zniszczył jej pierś. Stwierdziliśmy, że nie jest to odpowiedni moment na dodawanie kolejnych wiadomości. Może to zabrzmi źle, ale dzięki chorobie teściowej, rodzina męża przestała się nas pytać "kiedy dziecko", przez co nie powiem, trochę nam ulżyło...

Wrócę na chwilę jeszcze do Teściowej i jej choroby. Jakkolwiek nie próbuję się do niej porównywać (moja choroba to pikuś przy nowotworze), to muszę powiedzieć, że widzę kilka podobieństw w "ich przechodzeniu". Jakiś czas temu trafiłam na badania, w których autor napisał, że niepłodność powoduje stres niewiele niższy niż właśnie choroba nowotworowa. Dodam, że rak był na pierwszym miejscu na liście najbardziej stresujących czynników. Nawet śmierć współmałżonka była niżej punktowana (to akurat chyba zależy od autora tekstu/ listy...). Ale wróćmy do tematu. Otóż, zauważyłam, że obie mamy cykliczne kryzysy, ja po kolejnych badaniach bądź testach, teściowa chwilę przed i tydzień po chemii. Obie czujemy stale, że nikt nie jest w stanie nas zrozumieć i mamy ogromną potrzebę wyrzucenia z siebie tych emocji. Na szczęście obie w pewnym momencie jednak wracamy po rozum do głowy i stwierdzamy, że jest dla nas jeszcze nadzieja...
I mimo, że Teściowa nie wie nic o moim zdrowiu, to chyba pozwoliło nam się do siebie w jakiś sposób zbliżyć (mimo różnych początków). Pewnie często słyszycie, jak ktoś mówi "rozumiem co czujesz", mimo że nie ma o tym zielonego pojęcia. Po tym wszystkim jestem w stanie powiedzieć, "nie mam pojęcia co czujesz, ale możesz mi się wygadać"...

O Mężu...

O moim mężu będzie jeden z pierwszych postów, ponieważ zasługuje na wyróżnienie! Krótko, ale konkretnie.
Nie będę opisywać jak On wygląda, czym się zajmuje, itp. Ale o tym, że jest ze mną. Poznaliśmy się całkiem niedawno, ponieważ jesteśmy razem dopiero od ponad 3 lat, a znamy się nie dużo dłużej. Ponieważ w chwili kiedy go poznałam, wiedziałam już o moich problemach zdrowotnych, już w ok.  2 miesiącu naszego związku powiedziałam o nich JEMU... W pierwszym miesiącu powiedziałam, że szukam faceta, z którym założę rodzinę, więc jeżeli nie szuka czegoś stałego to niech mi głowy nie zawraca... Nie zraził się, więc dawkowałam kolejne newsy 😂
Drugim newsem też się nie zraził. Wręcz przeciwnie! powiedział "ok, najwyżej adoptujemy i będziemy kochać jak swoje". Wtedy wpadłam jak pączek w masło... (czy tak to się pisze???)
Obecnie jest nam obojgu ciężko, ale jesteśmy razem i walczymy. Wiem, że ON nie wie co czuję, ale bardzo się stara mnie wspierać w każdej chwili. Jeździ ze mną na każdą wizytę do lekarza (czasami jest ich 3 tygodniowo), robi mi zastrzyki, jeździ po Warszawie w poszukiwaniu danego leku. W niektórych aptekach potrafi wynegocjować rabat! 😉 Miesiąc w miesiąc przytula mnie kiedy płaczę po kolejnych negatywnych testach, po kolejnych złych wynikach. Wiem doskonale, że nie rozumie co czuję, ale w tym wszystkim najważniejsze jest to, że ON jest ze mną. Poradzimy sobie, byle byśmy byli razem...

Dar czy przekleństwo?

Kiedy już przyznałam się do naszej ciąży, mogę opowiedzieć Wam, jak ona przebiega w moim przypadku. Pomyślałam, że może być to dla kogoś int...